RUSZAJ ZBIGNIEWIE, CZYLI CLUBBING
PO RADZYŃSKU

Zaczynamy po dziesiątej rano, kiedy rusza bar u Pani Teresy. Jeśli nie ma z nami osób palących, usadawiamy się w sali głównej, która bardziej odpowiada naszemu zmysłowi estetycznemu. Gdy w towarzystwie znajdzie się osobnik spalający tytoń, będziemy zmuszeni przejść do sali dla palaczy, co niestety narazi nas na obcowanie z młodzieżą. Znając kondycję współczesnych rodzin i szkół wiadomo co to oznacza. Mówi się trudno, egalitaryzm - naród polityczny mamy dziś (za) szeroki. Zrazu spokojnie, delikatnie, po browarze, może jakieś śniadanko w trakcie (jedzenie smaczne i godne polecenia). Gadka szmatka o pracy, życiu, radzyńskich układach rodem z jednolitego frontu „robotników, chłopów i inteligencji pracującej” (trzymają się mocno), słów kilkoro o epizodach z życia codziennego komuny mentalnej i tej rzeczywistej - osób, które nie zdążyły wyskoczyć z pociągu „Socjalizm” na przystanku „Niepodległość” w 1990 roku. Tak spędzamy czas do pory obiadowej, kiedy to możemy opuścić sąsiedztwo proletariackiej młodzieży w „Relaxie” i podążyć na zachód, zawadzając przy tym o radzyńskie ściany płaczu na granicy i poza terenem historycznego getta starozakonnych, czyli bankomaty przy ulicy Ostrowieckiej bądź Warszawskiej, tak czy inaczej będące po drodze na „Manhatan” stanowiący cel naszej wędrówki.
Przy piwie studiujemy menu, by i tak zamówić w końcu tatara i golonkę z setką czystej lub po dwa „wściekłe psy” na głowę - jeden przed, drugi po obiedzie. Smak wódki (lub tabasco - w drugim przypadku) zmywamy piwem i snujemy plany na przyszłość. Wokół nas to pojawiają się, to znikają twarze kolejnych znajomych, „ci odlatują, ci zostają”, jak pisała Agnieszka Osiecka. Przypijamy do nich każdorazowo, bezdyskusyjnie i nie jeden raz.
W końcu, po godzinie 16 towarzystwo stabilizuje się, tematy krążą wokół wspólnej przeszłości, przewag i porażek, rzeczy ważnych i mało istotnych, ale zawsze - po latach - wesołych i nostalgicznych. Znowu jesteśmy na studiach. Pałaszując podwieczorne przekąski wspominamy głodówkowe dania „z niczego” w akademiku (spaghetti z resztki makaronu i paprykarza - moje firmowe), czy podbieranie lurowatych zup w stołówce studenckiej. Znowu prowadzimy metę ruskiego spirytusu na szóstym piętrze „Grzesia” na lubelskim miasteczku akademickim - mało zyskowną, gdyż większość towaru i tak wlewaliśmy do własnych gardeł. Znowu przywołujemy pamiętne, obowiązkowe „obiady czwartkowe” w pokoju 625, imprezy mocnoalkoholowe przy Budce Suflera i orgazmowym głosie Dolores z zespołu Cranberries. Staczamy zwyczajowe boje ze zwolennikami Piłsudskiego i przekonując do narodowych racji wszechpolskich wykańczamy wątroby ruskim spirytusem Royal z kontrabandy, zakupionym w plastikowych butelkach od „braci ze wschodu” na bazarze na Podzamczu. Rozrobiony ze sztuczną zaprawą cytrynową wciąż nie tracił swego chemicznego posmaku, który - możemy przysiąc - na powrót pojawia się na mgnienie oka na naszych kubkach smakowych. Spłukujemy go łykiem piwa, podobnie jak wówczas zagryzaliśmy kanapkami z mortadelą z pobliskiego „Samu” po 4 tysiące za kilogram. Wspominamy szalone sylwestry w „Ikarze” sąsiadującym z terenem jednostki żandarmerii wojskowej i owego biednego wartownika stojącego na wprost naszego okna, który w końcu nie wytrzymał i o pierwszej w nocy zawitał do nas, by przed południem odjechać na sygnale wojskową suką w towarzystwie czterech smutnych żandarmów, co to niejedno już w życiu widzieli. Kałasznikow chłopaczyny z ostrą amunicją znalazł się u dziewczyn na drugim piętrze (jakim cudem?!) dopiero kilkanaście godzin później. W końcu wiele, bardzo wiele innych „życiowych” historii.
W okolicach zmierzchu natura włóczykija każe nam wymykać się w rześkie powietrze wieczora, licząc, że Hos otworzył już swój „Remont” (jak zwykle mruknie z rezygnacją w głosie: „Darunia, może byście kiedyś przyszli trzeźwi i u mnie zostawili pieniądze, żeby się wstawić”), gdzie zasiądziemy i popsujemy pozostałej klienteli humor wrzucając do szafy grającej te same co zawsze utwory: „Girl, You'll Be a Woman Soon” z filmu „Pulp Fiction” (dla Rumburaka), coś Iron Maiden (dla Pawła), „Stańcie przed lustrami” Róż Europy (dla mnie), „Peggy Sue nie wyszła za mąż” Myslowitz (dla nas wszystkich po trosze - refren zawodzimy jak stado wykastrowanych diabłów) i inne utwory, które omotują nas szalem nostalgii za czasami minionymi, chociaż my tego minięcia zauważyć nigdy nie chcieliśmy i tylko chwilami konstatujemy je ze zdziwieniem, gdy ładniutka barmanka Monika ponarzeka, że może byśmy jednak dali sobie spokój, bo ludzie chcą się bawić, czyli słuchać umpa-umpa, owego „bezdusznego walenia”, jak to trafnie określił Brad Wesley (w sumie kawał kutasa) w filmie „Road House”.
Kilka słów ze znajomymi, którzy zawieruszyli się tu po pracy, tematy już cięższe, plany konkretniejsze (pozornie), wszystko - o, dziwo - prostsze w realizacji. Pijemy na pohybel czerwonym, przy toastach śpiewamy „Wstawaj strana narodnaja...” wzbudzając niezdrowe zainteresowanie pokoleń, dla których język rosyjski jest bardziej egzotyczny niźli murzyńskie suahili.
Przestajemy kontrolować czas, wszystko zlewa się w jeden zwariowany bal na pijanym Titanicu pośród morza radzyńskiego parku zasadzonego jeszcze przez ogrodników Eustachego Potockiego i gorliwie podlewanego przez bywalców „Remontu” spuszczających tu notorycznie nadmiar chmielowego napoju. Koedukacyjna łazienka sprzyja damsko-męskim kontaktom, choć daleko jej do toalety nieodżałowanego Olsena - knajpy, jakiej nigdy przedtem w Radzyniu Podlaskim nie było i - obym się mylił - już nie będzie. Owszem, snujemy z Adamem i Przemasem pijackie rojenia o założeniu pubu z prawdziwego zdarzenia, ale czy nie byłby to interes w stylu owej mety z akademika, na której wyszedłem w końcu jak Zabłocki na mydle?
Ewakuujemy się z tej „kloaki szatana”, jak miejsce to określa Ziemek - ten sam, który sunie do toalety jak gdyby brał udział w super gigancie, ostro slalomując między szemranym towarzystwem okupującym przedsionkowy korytarz „Remontu”, a przy każdym nieudanym wirażu krzyczy do nas z rozpaczą: „Kurwa, lewak mnie dotknął!” - w nieświadomości i z poczuciem żalu za kończącą się chwilą i czekającym nas już tylko rachunkiem, który przyjdzie nam zapłacić rano, po kilku niespokojnych godzinach snu.
Gdy w mieście grasuje na występach gościnnych Rumburak, koło 8.30 mogę spodziewać się esemesa o treści, dajmy na to: „Godzi się odprowadzić gościa”. No i rozpoczyna się faza pożegnalna. Nie, żaden dworzec - lądujemy u Pikuta, czyli w jedynej knajpie w mieście otwartej od świtu do zmierzchu. Zajmujemy miejsce przy stoliku i smętnie spozieramy ku wysuszonym szczupaczym paszczom wiszącym na ścianie obok toalety, z której leniwie sączy się woń amoniaku. Potworne pragnienie emanujące z rybich paszcz zmusza nas do miarowego przechylania kufli z najlepszą „Perłą” w Radzyniu - ot taka prosta socjotechnika na użytek szynkarza. Obok nas życiowe problemy niedobitków wczorajszego dnia - oko spawacza i oddech smoka ostatnich dumnych obywateli geriatrycznej Unii Europejskiej na wschodnim limesie. To tu dane nam było poznać tytułowego Zbigniewa. Siedział przy sąsiednim stoliku. Niepozorny, cichy, nie przeszkadzając nikomu wprawiał się w ów magiczny stan odmiennej świadomości znany każdemu człowiekowi o duszy artysty. Wreszcie wstał niepewnie. Siatka z jabłkami, po które zapewne żona wysłała go niebacznie na bazar, kołysała się targając wątłym ciałem mężczyzny to w jedną to w drugą stronę. W końcu, chcąc się zmobilizować, mruknął pod wąsem: „Ruszaj, Zbigniewie!”. I ruszył. Po chwili zniknął nam z oczu, choć w pamięci pozostał już na zawsze.
I my za chwilę opuścimy gościnne Pikutowe progi, by udać się na śniadanie - zwykle koło 10, kiedy rusza bar u Pani Teresy. Jeśli nie ma z nami osób palących, usadawiamy się w sali głównej...

Dariusz Magier
POWRÓT
 
© Dariusz Magier. Prawa autorskie zastrzeżone.
Pierwodruk: „Kozirynek”, nr III (Zima 2008), s. 6-8.